Gdyby, ktoś dwa lata temu (artykuł z 2022 r.) powiedział mi, że zaraz wrócę do biegania, a co więcej przebiegnę swój pierwszy półmaraton, popukała bym się w czoło i obróciła, to w dobry żart. A jednak, po zamknięciu w domu i sporadycznych ćwiczeniach na macie i aktywności w formie spacerów, wróciłam na biegowe ścieżki.
Od czego to się zaczęło?
Powinniśmy cofnąć się do odległych czasów z dzieciństwa, ale może pominę ten etap. Prawdziwą pasję do biegania odkryłam kilka lat temu, kiedy to postanowiłam podjąć kolejną próbę odchudzania. Bieganie wydawało mi się jedną z lepszych form spalania tłuszczu i tak regularnie stawiałam się 3x w tygodniu na bieżni. Zawsze była to godzina marszobiegu lub w późniejszym etapie biegu w jednym tempie i ze zmianą tempa. W końcu nie mogłam żyć bez biegania! Niestety wtedy nie wiedziałam, jak naprawdę wygląda zdrowa dieta i schudłam, aż za bardzo. Gdy dotarło do mnie, że czas przytyć, stopniowo odpuszczałam bieganie i po pewnym czasie, było już sporadycznym dodatkiem do treningu siłowego.
I tak przez kolejne lata moja relacja z bieganiem była bardzo burzliwa. Chciałam wrócić, ale kończyło się nazbyt ambitnych zrywach. Od razu chciałam mieć sprawność i kondycję sprzed lat. Nie docierało do mnie, że minęło już trochę czasu i należy od nowa zbudować kondycję. Zaczynałam biegać od razu 5, 6 i 8 kilometrów. Dopadały mnie zakwasy, a myśl o kolejnym wyjściu na trening przyprawiała mnie o ciarki. Odkładałam trening na jutro, potem na od poniedziałku, aż w końcu zapominałam o moich postanowieniach. Jak już się domyślasz, oczywiście źle podchodziłam do powrotu. Chciałam już, teraz, w tej chwili mieć swoją kondycję. Niestety, to tak nie działa. Powrotów miałam kilka, a błędy były te same…

Co się zmieniło?
Październik 2020 roku był dla nas wyjątkowo ciężki. Rozpoczynałam swoją działalność, byłam zaangażowana w pracę nad nowym fajnym ebookiem, niestety nie udało mi się go dokończyć, gdyż całą uwagę przeniosłam na Kamila, który uległ wypadkowi i złamał dwie ręce. Było ciężko finansowo i emocjonalnie, ale najważniejsze, że się wzajemnie wspieraliśmy i on wrócił do zdrowia. Na początku listopada wyjechaliśmy na weekend na Mazury. Bawiłam się z Hermesem, po kilku podbiegach nie miałam siły w nogach, nie mogłam złapać oddechu i coś we mnie pękło. Nie chciałam dłużej być w tak słabej kondycji! Najgorsze, że nawet nie zdawałam sobie sprawy, kiedy ta kondycja tak mi siadła, w końcu dużo chodziłam i od czasu do czasu wskakiwałam na matę.
Po powrocie od razu opracowałam plan działania, tym razem na spokojnie, małymi kroczkami, bez pośpiechu i wspomnień. Spisałam powody, dla których chcę biegać (bardzo ważne!), wydrukowałam kalendarz, w którym regularnie zapisywałam postępy. Pierwsze wyjście z Hermesem na 20 minut marszobiegu. Później ponownie 20 minut marszobiegu, aż w końcu udało mi się przebiec cały ten czas. Dołożyłam kolejny kilometr i tak z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc podnosiłam poprzeczkę. Po prawie trzech miesiącach przebiegłam pierwszą dyszkę! Czy dojście do tego dystansu zajęło mi dużo czasu? Czy może szybko osiągnęłam swój cel? Odpowiedź jest taka, że zajęło mi to idealnie tyle czasu, ile potrzebowałam. Nie interesowało mnie, jak wypadam na tle innych ludzi, nie porównywałam się. I tak w miarę regularnie biegałam i narodził się pomysł wystartowania w Półmaratonie.
Covid, kontuzja kręgosłupa i utracone nadzieje…
Na półmaraton zapisałam się na przełomie stycznia i lutego. Wszystko szło dobrze, aż na początku marca Kamila coś rozłożyło. Szybko okazało się, że to nieszczęsny wirus i obydwoje zostaliśmy zamknięci w domu. Z początku czułam się dobrze, a moja ambicja nie pozwalała mi przerwać treningu. Wyobraźcie sobie, że na naprawdę małej powierzchni biegałam od okna do drzwi, od drzwi do okna i ponownie od okna do drzwi… Udało się pokonać kilometr i byłoby ich więcej, gdyby kolejnego dnia i mój stan zdrowia nie podupadł. W głębi duszy wiedziałam, że zarażę się od Kamila i było to tylko kwestią czasu.
Po dwóch tygodniach siedzenia, leżenia, siedzenia w pozycji półleżącej i ponownego leżenia, w końcu poczuliśmy wolność! Kamil jako pierwszy mógł opuścić cztery ściany, pojechał po Hermesia i od razu było radośniej. Po kilku dniach i ja mogłam wyjść na pierwszy spacer. To był dramat. Ogromne osłabienie, kroki wolniejsze niż u starszych osób i zadyszka. Nadszedł czas na sprawdzenie swoich sił na biegowej trasie. Nie było lekko, oj nie było. Myślę, że było gorzej, niż przy początkowym starcie. Znowu czułam niesprawiedliwość losu i złość, że tyle pracy zostało zmarnowane. O mały włos nie popełniłam błędu sprzed lat, czyli na już, szybko, od razu wrócić do dystansu sprzed choroby. Lata doświadczeń i życiowych lekcji szybko wybiły mi z głowy użalanie się nad sobą. Ponownie, małymi kroczkami, dzień po dniu wracałam do formy.
Gdy w końcu moje płuca zaczęły normalnie pracować, a nogi nabrały siły, dopadła mnie kontuzja pleców. Ból pleców pojawiał się u mnie w wyniku dużego stresu i tym razem było podobnie. Dlatego zmniejszyłam liczbę treningów biegowych, a Kamil przypomniał ćwiczenia, które już kiedyś mi pomagały niejednokrotnie. Niestety tym razem było inaczej. Ból narastał, do tego stopnia, że ze łzami w oczach zgłosiłam się na SOR. Po 9 godzinach w pozycji wręcz nie do opisania (siedząco-leżącej z wyprostowanymi nogami na niewygodnym krześle), ze łzami spływającymi po policzkach, doczekałam się konsultacji z ortopedą. Prześwietlenie, proszki i skierowanie na wizytę w przychodni za trzy dni…
Proszki, pomimo że silne, nie przynosiły ulgi. Nie mogłam siedzieć, miałam ogromne problemy z samodzielnym ubieraniem się, poruszanie tylko na krótkie dystanse, powoli i zdecydowanie bez Hermesa, bo każde nawet lekkie pociągnięcie przynosiło palący ból. Nie mogłam spać, leżeć, przekręcić się z boku na bok. Gdy tylko chciałam zmienić pozycję podpierając się na dłoniach lub piętach, czułam ból i całe ciało było sparaliżowane. Moje wstawanie z łóżka, to dosłownie pełzanie jak robak.
Po wizycie u ortopedy dostałam kolejne proszki, tym razem silniejsze. Przynosiły ulgę na pierwsze godziny po spożyciu, ale pamiętam jak z zegarkiem w ręku siedziałam i wyczekiwałam kolejnej dawki. Po lekach byłam otumaniona, senna i łapała mnie depresja. Potrafiłam wpadać w panikę i wielki ryk, ale też leżeć, patrzeć w sufit i łzy ciekły strumieniami po policzkach. Nie umiałam pogodzić się z tym, co będzie dalej. Czułam, jak serce mi pęka na myśl, że moja biegowa przygoda dobiegła końca…
Kolejna wizyta, lekka poprawa i zapis na rehabilitację. Stopniowo odstawiane leki i wyraźna poprawa samopoczucia, ale tylko na chwilę. Po konsultacji z fizjoterapeutką dostałam kategoryczny zakaz biegania na kilka miesięcy, a już na pewno do końca rehabilitacji, której termin miałam na kilka miesięcy później, a dokładnie na październik.
Chcąc nie chcąc, w jakimś stopniu pogodziłam się z utratą biegania i wypisałam się z półmaratonu.
Wielki powrót
Los jest przewrotny. Gdy tylko zrezygnowałam z półmaratonu, dostałam telefon z informacją o wolnym miejscu na rehabilitację w najbliższym tygodniu! Od razu się zgodziłam, a w domu włączyłam dodatkowe ćwiczenia wzmacniające. Pod koniec rehabilitacji fizjoterapeutka nie do końca była przekonana o możliwości mojego biegania. Wiem, że chciała dla mnie dobrze, odradzała bieganie, ale chyba widząc moją nieustępliwość powiedziała, jak i kiedy zacząć.
I tak codziennie wzmacniałam swoje ciało, chociaż nie cierpię tych ćwiczeń, wiedziałam, że to jedyna droga do powrotu na trasę. Plecy przestały boleć, a ja ostrożnie wyszłam na trzy kilometry. I ponownie, zadyszka, zmęczenie w nogach, ale plecy nie bolały. Jak się domyślasz, tak jak po covidzie musiałam odbudowywać kondycję. Tym razem jednak było inaczej. Progres był zaskakująco szybki, a gdy czułam nawracający ból w plecach, zwalniałam tempo.
Do ostatniej chwili nie wiedziałam, czy powinnam wystartować w półmaratonie. Data w końcu została wyznaczona przez organizatorów, miałam dobrą formę biegową, ale nie chciałam ponownie przeżywać koszmaru związanego z bólem pleców. Zrobiłam tygodniową przerwę, sprawdzian dla swoich pleców. Każdego dnia rozmyślałam jakby to było, czy dałabym radę, czułam jak bardzo pragnę sprawdzić się podczas tych zawodów. Zapytałam Kamila, który tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że to jest dobry czas na pierwszy start. Zapisałam się.
Miałam trzy tygodnie, aby się przygotować. Rozpisaliśmy plan, którego sumiennie się trzymałam. Nie było marudzenia, nie było narzekania na pogodę czy gorsze samopoczucie. Liczyły się wybiegane kilometry, test żeli na trasie i pokonywanie swoich granic. Gdy przebiegłam 17 km wydawało mi się, że już jestem gotowa i kilka kilometrów więcej nie będzie stanowiło problemu. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo się myliłam.
Półmaraton i chwila prawdy
Dwa dni przed półmaratonem musiałam odebrać pakiet startowy. Już wtedy odczuwałam delikatny stres, ale nie dałam ponieść się emocjom. Kolejny dzień ładowania, nawet niezła noc przed startem i nadszedł ten długo wyczekiwany dzień. To był moment, w którym zaczęłam się zastanawiać: po co mi to? Przecież tak miło jest biegać for fun, tylko dla siebie. Podczas przypinania numeru, tuż przed wyjściem nie mogłam utrzymać agrafki w dłoni, tak mi się trzęsły, haha. Z pomocą przyszedł Kamil i w końcu mogłam ruszać do strefy.

W strefie cudowna atmosfera! Pełno ludzi z tą samą pasją i ogromna liczba kibiców! Moim celem było przebiec półmaraton bez zatrzymania, bez chodzenia, po prostu biec, biec i biec. Marzeniem było zmieścić się w dwóch godzinach.
Pogoda tego dnia była idealna! Lepszej nie mogłam sobie wymarzyć. Z minuty na minutę przybywało coraz więcej ludzi. Zrobiło się ciasno, czego bardzo nie lubię (nawet biegając tylko z Kamilem, musi zachować odpowiedni dystans – lubię mieć wolną przestrzeń dookoła siebie). W końcu ruszyliśmy. Na początku moje tempo było za szybkie jak na moje możliwości, ale wtedy tego nie czułam. Adrenalina i ludzie nadawali tempo. Starałam się nie oglądać na innych, jednak jest to trudne i chcąc nie chcąc, kogoś podganiasz. Pierwszy kryzys miałam mniej więcej po 10 kilometrach, doładowałam się żelem i delikatnie zwolniłam. Najgorsze były podbiegi pod górki, których i tak było stosunkowo mało! Tam zdecydowanie zwalniałam, ale nie przerywałam biegu.
Ostatni kryzys miałam na około 2 km przed metą. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa, były jak kłody, które nie chciały iść do przodu. Widziałam, jak jedni przyspieszają, a inni się zatrzymują. Pomyślałam, że też kawałek przejdę, zwolniłam, przeszłam jeden krok i… od razu ruszyłam dalej. Wiedziałam, że to bardzo zły pomysł, że nie ruszę po przejściu nawet kilkudziesięciu metrów i lepiej biec powoli, ale dobiec, a nie dojść do mety.
Widząc metę przyspieszyłam tyle, ile mogłam w danym momencie. Widziałam zegar i już byłam pewna, że nie zmieściłam się w dwóch godzinach. Nie odpuściłam, chociaż czułam lekkie rozgoryczenie. Po przekroczeniu mety i tak dopadło mnie ogromne szczęście, zrobiłam to! Pomimo tych wszystkich przeszkód i zawirowań, spełniłam swoje marzenie!

Po kilku chwilach ujrzałam Kamila, który po chwili uświadomił mnie, że czas, który widziałam na mecie, był czasem od pierwszego zawodnika, a że startowałam z dalszej pozycji… Zmieściłam się w dwóch godzinach! Po raz kolejny przekonałam się, że zawsze trzeba walczyć do końca, bo dzięki temu pierwszy półmaraton przebiegłam z czasem 1:58:15! Dla kogoś wolno, dla kogoś szybko, dla mnie w sam raz ????

Jak widzisz, moja droga od zera do pierwszego półmaratonu była dość wyboista, ale to właśnie małe kroczki sprawiły, że udało mi się pokonać ten dystans. Często dostaje pytania, jak zacząć biegać, jak często, w co się ubrać, co jeść przed, a co po bieganiu, jak pokonać strach przed opinią innych ludzi itd. Dlatego właśnie napisałam krótki poradnik, jak zacząć biegać, aby nie zakończyć swojej przygody po tygodniu, a nawet pierwszym treningu. Przekazuję go w Twoje ręce, tak abyś i Ty mogła spełnić swoje sportowe marzenia!
Od zera do celu – czyli bieganie dla początkującego
